+48 666 22 00 11 [email protected]

Wszechogarniająca potrzeba autora, by pisać

Odkąd pamiętam, chciałam pisać. Pisanie sprawia, że czuję się spokojna i żywa; zaspokaja moją potrzebę. Muszę spać, muszę jeść i pić, muszę być z moją rodziną, muszę być połączony z naturą – i muszę pisać.

hannah fielding music emotion

Przez wiele lat, kiedy wychowywałam moje dzieci, nie martwiłam się o zaspokojenie potrzeby, o której wiedziałam, że istnieje w głębi duszy. Ich potrzeby liczyły się o wiele bardziej, a ja miałam poczucie, że choć potrzebuję pisać, nie jestem na to gotowa. Ale kiedy dzieci opuściły dom, a ja miałam przestrzeń i czas na pisanie, stanęłam przed wolnym wyborem: pisać czy nie pisać?

Pisać – to może wydawać się prostą odpowiedzią. Pisanie nie jest jednak zdalnie proste. Nie chodzi mi o żmudny charakter procesu pisania; to mnie nigdy nie zniechęci (w istocie, uwielbiam pracować nad rękopisem). Odnoszę się do faktu, że pisanie pochłania wszystko. Wiedziałam, jeszcze zanim zaczęłam pisać moją debiutancką powieść Burning Embers, że to będzie otwarcie drzwi, których już nigdy nie będę mogła zamknąć.

Niedawno gazeta Telegraph przedrukowała swój ostatni wywiad z nagrodzoną Bookerem powieściopisarką Anitą Brookner. 'Myślę, że większość pisarzy to monomaniści; oni po prostu idą dalej’ – powiedziała. To słowo, monomania, naprawdę uderzyło mnie w serce. Monomaniak ma obsesyjny zapał do jednej rzeczy. Tak, to są pisarze: pochłonięci przelewaniem słów na papier.

Czytając ten wywiad, uderzyło mnie, jak ważny dla Anity Brookner był proces pisania: liczył się sam proces, akt pisania, a nie powstała książka i jej odbiór przez czytelników i krytyków:

’Jest to właściwie dość dynamiczny proces i bardzo absorbujący, kiedy go wykonujesz. Ale kiedy już to zrobisz, jesteś raczej zdegustowany”.  Zdegustowany?  Tak. Ponieważ wszystko się skończyło i musisz to robić od nowa”.  Więc nie ma uczucia ekscytacji?  „O nie. Wręcz przeciwnie. Kiedy to się kończy, to się kończy.  To znaczy, nie pamiętam swoich książek. Nie pamiętam nawet ich nazw. Są tak skończone”.  Pytam ją o jej publiczną reputację.

Mówi, że nie wie o tym absolutnie nic.  Jak bardzo jest pani przywiązana do pomysłu Anity Brookner, powieściopisarki?  'Och, wcale nie.’  Więc wkładasz swoje książki do butelki, wrzucasz do oceanu i to wszystko?  Tak jest. Uśmiechnęła się lekko. 'Wciąż szukam sprawiedliwości’.  Krytyka?  Przeważnie bezpodstawna – z szyderczą miną. Przyjmij to lub zostaw.  Pochwała?  'Nieistotne. To jest proces. Zawsze proces.

Czy zaskoczył Cię brak radości? Słowo „obrzydzenie”? Oczywiście, że zareagowałam na tę część wywiadu; jestem o wiele bardziej przywiązana do własnych książek po ich wydaniu niż Brookner. Ale całkowicie rozumiem jej perspektywę i szanuję ją. Być tak pochłoniętym przez sztukę pisania, z wyłączeniem wszystkiego poza piórem na papierze (lub w moim przypadku, kursorem na ekranie): jest w tym coś w rodzaju Zen; coś pięknego i ważnego – a także, coś niewiarygodnie trudnego.

Pisarz Ernest Hemingway słynnie powiedział: „Nie ma nic do pisania. Wszystko, co robisz, to siadasz przy maszynie do pisania i krwawisz.” Taka jest szczera prawda o pisaniu. Sposób, w jaki cię ono pochłania, jest jednocześnie wspaniały i rozdzierający.

Wiedziałam to wszystko o pisaniu, zanim zaczęłam pisać własną fikcję; wiedziałam to na poziomie wrodzonym. Myślę, że wszyscy pisarze rozumieją koszty pisania, a także dary, jakie ono przynosi. Strach może powstrzymywać pisarza przez lata – na zawsze; nie tyle strach przed porażką, co strach przed byciem pochłoniętym. Przypomina mi się cytat Marianne Williamson:

Nasz najgłębszy strach nie polega na tym, że jesteśmy niewystarczający. Naszym najgłębszym lękiem jest to, że jesteśmy potężni ponad miarę. To właśnie nasze światło, a nie ciemność, przeraża nas najbardziej. Zadajemy sobie pytanie: Kim jestem, by być błyskotliwym, wspaniałym, utalentowanym, fantastycznym? Właściwie, kim ty jesteś, żeby nie być?

Pamiętając o tym, pewnego wspaniałego, słonecznego dnia otworzyłam drzwi, usiadłam w moim ogrodzie i pisałam:

Coral Sinclair miała dwadzieścia pięć lat i to powinna być jej noc poślubna. Zamiast tego patrzyła, jak księżyc w pełni omiata Ocean Indyjski srebrzystymi promieniami, a cichy statek niesie ją przez noc, nie niepokojony przez falujące fale. Było mgliście, powietrze było świeże, a delikatna bryza owiewała jej rozpuszczone blond włosy. Samotna pasażerka na pokładzie, w biało-jedwabnej sukni wieczorowej bez ramiączek, stała wyprostowana i nieruchoma, jej smukłe palce zaciskały się na poręczy, a woalowa chusta unosiła się za nią.

Te słowa powtarzałam sobie dzień po dniu, aż w końcu stworzyłam:

Kiedy po raz pierwszy trzymałam Burning Embers w rękach, czułam gładką okładkę, czułam zapach atramentowych stron, miałam dowód na słuszność autorskiej potrzeby tworzenia, na to, że pozwoliłam, by proces pisania mnie pochłonął. Oczywiście, dowody te nie są wystarczające. Potrzebuję więcej, zawsze więcej. Pisać czy nie pisać? Pisać. Pisać. Pisać.